Moja Czarnohora...

Marzenie o Czarnohorze towarzyszyło mi od kilku lat, a konkretny termin wyjazdu ustaliłam w końcu dwa miesiące temu. I gdy przyszedł czas - ruszyliśmy, Jakub i ja, w totalnie nieznane, do kraju gdzie toczy się wojna, w pogodę taką jaka będzie, bo tylko ten termin wchodził w rachubę. W tamtą stronę jazda przez Balnicę (najpiękniej zamieszkany dom w Bieszczadach wg mnie), gdzie na czas wyjazdu zostawiłam Paproszycę:) Potem Słowacja - odwiedziny kamrata w Osadnem i polowanie na irysy w Hostovickich Lukach. Wiedziałam, że jesteśmy jakiś tydzień za późno, jeśli chodzi o kulminację kwitnienia hektarów tych kwiatów, jednak miejsce zostało obadane i w przyszłym roku wstrzelę się już w termin idealnie! Potem Ubl'a, przejście graniczne Słowacja-Ukraina (zero ruchu, zero problemów, polecam!) i już prosto w góry! Prosto??? No nie! Bo za 'jakąś chwilę', w momencie gdy zaczynałam sobie przypominać czytanie cyrylicy i odszyfrowywałam pierwsze fragmenty informacji na znakach drogowych, doszło do mojej świadomości, że '2km w lewo zamek'! Jaki? - nie miałam pojęcia, nie zdążyłam rozszyfrować.. Ale co? Kierunkowskaz, hamulce i spontaniczny skręt z trasy;) I już za chwilę chodziliśmy po malowniczych ruinach (dziś wiem, że to Zamek Newycki). Godzinka strzeliła, więc bach do samochodu i dalej już prosto do celu;) Prawie... bo jeszcze w Mukaczewie zrobiliśmy postój na kawę, zakup ukraińskiej karty SIM i wymianę waluty. Szybka wesoła kolejna godzinka 'w plecy', ale jak to mówią - niczego nie żałuję;) Życie w miasteczku tętni, ludzie mili, a do Szyszki zakupiłam kilka filiżanek, z których napijecie się espresso na miejscu:) Ok, do brzegu... dalej naprawdę był już tylko asfalt. Dla wszystkich, którzy obawiają się stanu ukraińskich dróg --->>> bywają fragmenty ze zdartą czy totalnie dziurawą nawierzchnią, jednak to tylko fragmenty. Przejazd Ubl'a - Worochta to normalna droga, nic tylko jechać.

w Tatrach mamy połacie kosodrzewiny, w Czarnohorze dominuje jałowiec:)

Dopiero gdy za Worochtą skręcacie do Zaroślaka (baza turystyczna pod Howerlą), trafiacie na około 12km szutro-dziuro-kamiennej drogi lekko pod górę – tu faktycznie już nie każdym samochodem się wjedzie. Ale jeśli tylko możecie, dojedźcie sobie do samego Zaroślaka. Tu możecie przenocować (350hr/os pokój z łazienką) lub zaparkować wóz na kilka dni (50hr/dobę) i spokojnie rozbijać się po górach:) My wyłączyliśmy silnik dokładnie o północy i nieco styrani podróżą podeszliśmy do drzwi 'schroniska’, które okazały się zamknięte… Na szczęście zauważyliśmy jeszcze jedno wejście.. myk myk i już byliśmy w środku.

 Ludzi zero, za to wszędzie ogrom hantli i różnych starych, ale profesjonalnych sprzętów rodem z siłowni olimpijskiej! Rozłożyliśmy między nimi karimaty i tyle nas było;) Dobrze przespana noc, rano formalności parkingowe (pani Administrator nie policzyła nas za spanie w siłowni!), kawa i w końcu konkret – plecaki na plecy i do góry! Od razu z grubej rury, bo na Hoverlę.
Poszliśmy krótszym niebieskim szlakiem (wg znaku 2,5h). Początek w pięknym iglastym lesie, dość pod górę, ale dla ludzi;) Potem lekkie wyłagodzenie nachylenia w jałowcach (tak! więcej tam jałowców niż kosodrzewiny!) tylko po to, by zaraz ujrzeć wyłaniającą się z chmur ścianę Hoverli. Taaak… Trzecia część drogi jest już naprawdę stroma.. Postój robiłam co chwila, czasem dla oddechu, czasem dla strzelenia kolejnej foty. Bo pięknie dookoła było w cholerę, a z każdą minutą i metrem wyżej coraz bardziej rozchodziły się chmury, ukazując coraz szerszą perspektywę górskiego piękna:) Na półce pod Hoverlą zatknięta pierwsza ukraińska flaga i też pierwsze pogaduchy ze spotkanymi turystami. Niebieskim szlakiem idą 'całe wycieczki’ by zdobyć ten najwyższy szczyt Ukrainy.

półka pod Hoverlą
w oddali góry Rumunii... 🙂

Wydaje mi się, że wybierają go dlatego, że jest najkrótszy czasowo. Ja go wybrałam, bo trafiłam w necie na zdjęcie, które mnie rozwaliło, a i tak potem okazało się, że zrobione było owszem spod Hoverli, ale z innej strony.. Ale wracając do wędrówki – po około 3h osiągnęliśmy szczyt. Tu faktycznie już sporo ludzi było, a nowi wciąż dochodzili. Gwar rozmów, okrzyki 'chwała Ukrainie’ i mniej chwalebne 'pozdro dla putina’. Posiedzieliśmy chwilę, picie, jedzonko i dalej w drogę, ponieważ plan max na ten dzień był taki, że rozbijemy obóz nad jeziorkiem Berbenieskim. 

Wędrówka dalej to trochę jak Czerwone Wierchy, góra/dół, góra/dół. Zejście z Hoverli dość strome, ale za to całe w Sasance alpejskiej.. przepięknie! Otwarte do słonka, które już na całego świeciło, wesoło kołysały się w podmuchach wiatru:) I tak sobie szliśmy tym czerwonym szlakiem, przez Breskuł, Pożyżewską, Dancesza i Turkuła. Gdzie nie spojrzysz, tam góry. Góry po horyzont. Kończą się ukraińskie, zaczynają rumuńskie:) 

  • I co tu dużo mówić – ja kondycyjnie dopiero przypominam moim mięśniom czasy świetności. Za to Jakub jest kondycyjnie na maxa PRO. Trochę zasypiał, ale jednak, jak to w górach, szedł tempem słabszego;) Na Turkule trochę miałam już dosyć, szczególnie, że w dole wołało Jeziorko Nesamowite możliwością rozbicia 'już’ namiotu! Ale strzeliliśmy sobie dłuższą przerwę, orzechy, kawa, gadu gadu i to zadziałało. Jeziorko podziwialiśmy już tylko z góry, podążając dalej szlakiem w stronę kolejnego szczytu Rebra. 

 Nic nas nie goniło, w każdym momencie mogliśmy poszukać dogodnego miejsca, rozbić obóz i zakończyć dzień pierwszy. Taka świadomość daje fajny luz. Zmachasz się podejściem – stajesz, chcesz kawy – wyciągasz palnik, aeropress i cud gotowy. Odpoczniesz – idziesz dalej. Tym sposobem osiągnęliśmy moje maksymalne założenie tego dnia – rozbiliśmy się nad Jeziorkiem Berbenieskim. W sąsiedztwie dwóch innym namiotów z harpaganami z Ukrainy. Piękne miejsce na nocleg. Jeziorko, równe kawałki terenu pod namiot, strumień z wodą do picia, widoki i cisza, z rzadka przerywana krakaniem kruków:) Powstał plan na jutro – dzień lżejszy – pozostawiamy obóz, i tylko z podręcznym plecakiem zdobywamy Popa Iwana. Wracamy i albo chillujemy, albo zobaczymy, co wymyślimy… oj tak, wymyśliliśmy, że hej! Ale o tym za chwilę;)

Koteł Butyn... strzelając tę fotę, nie wiedziałam, że za dwa dni będę schodzić tą stromą ścianą...
w stronę Popa Iwana...:)

Następnego dnia, pomimo prognoz mglisto-chmurnych, powitało nas czyste niebo i full słońce:) Ruszyliśmy w stronę Popa Iwana żółtym szlakiem (na mapie jest zaznaczony kolorem, w terenie brak oznaczeń, ale ścieżka elegancko widoczna). Dobiliśmy nią do głównego czerwonego szlaku i pozostało nam już tylko do przodu. W tle prawie cały czas widoczne były ruiny dawnego obserwatorium. Ten fragment wycieczki był najłatwiejszy. Przewyższenia niewielkie, więc wszelka nasza uwaga skupiała się na podziwianiu widoków. I kwiatów. W naszej niewiedzy trafiliśmy na okres kwitnienia rododendronów. Rozwinięte pąki miała może 1/3 roślinek, ale i tak były ich już miejscami dywany:) Spod pozostałości śniegu wychodziły krokusy, gdzieniegdzie przysiadały pierwiosnki i ciemiężyce. Były też urdziki karpackie i goryczki. Nie wspomnę o brusznicy, jagodach, widłakach i porostach:) I jeszcze sporo nieznanych mi innych roślinek. Bajka po prostu! 
Na temat Popa Iwana możecie sporo znaleźć w necie, ja mam do powiedzenia jedno: Ukraińcy postawili tam solidnej konstrukcji huśtawkę. Spokojnie zmieszczą się na niej 2-3 osoby. Siadasz, lekko wprowadzasz w stan bujania, i przy dobrej pogodzie… widzisz pół świata. Tego piękniejszego oczywiście! Mogłabym tam siedzieć cały dzień:) I była nawet taka myśl, ale w głowie kompana powstawały już różne pomysły na kontynuację trasy po powrocie do namiotu. Wypiliśmy więc kolejną magiczną kawę, posililiśmy się i zebraliśmy w drogę. Powrót z Iwana był na pewno ciekawszy widokowo, po prostu non stop na wdechu z zachwytu. I gorąca… Skwar był taki, że wykorzystywaliśmy każdą sposobność do tego, by się schłodzić. Polewanie z butelek, ochlapy ze strumieni lub tarzanie się w pozostałych po zimie płatach śniegu… Na trasie pojawiła się jeszcze jedna genialna rzecz. ZAPACH. Z tego całego gorąca jałowce też zaczęły oddychać – to było coś cudownego. Mam kilka zapachów, które mnie powalają, jałowcowy wysokogórski dodaję właśnie do listy;)

chwila ochłody na śniegu w drodze z Popa Iwana nad J. Berbenieskie

Zbliżając się do zejścia do namiotu tak bardzo spodobał nam się widok na naszą dolinkę, że zdecydowaliśmy złożyć obóz i 'przenieść go trochę dalej…’ I tak zaczął się HARDCORE;) 
Początek niewinny, zebraliśmy majdan i ruszyliśmy w dół. Żegnały nas kruki swoimi rozgaworami, a zaczynały gonić chmury, raczej deszczowe… Atakowały nas pojedyncze krople, jednak nic sobie z tego nie robiliśmy, w pełni oddając się dalej zachwytowi otoczeniem. Zejście przepiękne, łączki przetykane strumykami, które za chwilę wchodzą w zarośla kosodrzewiny. Wszystko żywo zielone, nad nami ciemne chmury – wiecie o czym mówię nie? Szlak prowadzi wzdłuż potoku Brebenieskiego, który w miarę pokonywanych metrów stawał się coraz większy, głośniejszy i piękniejszy.

początek zejścia wzdłuż potoku Berbenieskiego

 Idąc w głąb dolinki musieliśmy go raz przeskoczyć, ale (jeszcze wtedy) udało się suchą nogą;) Doszliśmy do rozwidlenia ścieżek na Połoninę Lemską, jednak nasz plan obejmował na ten dzień osiągnięcie ujścia Brebenieskiego do Howerli, gdzie zamierzaliśmy rozbić namiot na styku z niebieskim szlakiem prowadzącym do przełęczy pod Turkułem. Taki był plan… 
Kontynuowaliśmy więc zejście ścieżką wzdłuż potoku Brebenieskiego. Na mapie jest to droga leśna/ścieżka. I taką okazała się w rzeczywistości, wąską nitką w pięknym lesie, do tego wspaniale oznaczoną (szlak żółty). Idąc tamtędy myślałam o tym, że super, napiszę Wam, że bezpieczny i piękny szlak. Tajemnicza ścieżyna pośród mchów i drzew:) A z prawej szum i huk potoku, spadającego miejscami wodospadem już. Znów ZACHWYT TYSIĄCEM MILCZĄCYCH SŁÓW. 

elegancka ścieżka wzdłuż potoku 😉

I tak było do momentu, aż się skończyło;) Las przeszedł w krzaczory, z lewej odchodziły jakieś drogi (nie nasze..), a oznaczenia szlaku zniknęły z pola widzenia. Na mapie ścieżka prowadzi nadal wzdłuż Brebenieskiego, tak też kontynuowaliśmy. Raz z lewej strony potoku, raz z prawej, po kamieniach, w zaroślach po pas, czasem kilka metrów ścieżki się trafiało, czasem wspinaczka po stromym zboczu. Z każdym krokiem nasze tempo spadało. Nie dlatego, że brakowało sił.. po prostu coraz trudniej się szło. Momentami dosłownie wieszaliśmy się na gałęziach drzew nad wodą i trochę jak małpy przeskakiwaliśmy kolejne metry. Coraz trudniej było znaleźć miejsce do przejścia, czy to w przód, czy do zmiany strony potoku. Czasem stromy brzeg był mało stabilny – na takich osuwiskach łapaliśmy się czego popadło, kamieni, korzeni czy trawy. Złapała nas też pierwsza krótka, acz sroga ulewa. W butach czuło się już wilgoć, ale jeszcze nie chlupało;) I dochodziła godzina 19-ta.. Próbowaliśmy wykminić na mapie gdzie jesteśmy, ale pewności ustalenia pozycji nie było. Telefony bez zasięgu i w sumie to już prawie rozładowane (pożyczony powerbank okazał się uszkodzony..), jednym słowem – bezużyteczne. 

.Ujrzeliśmy w końcu jakąś tabliczkę, która niestety po dotarciu do niej, okazała się tylko informacją, że jesteśmy w rezerwacie i nie wolno tu chodzić;) Na szczęście odchodziła stąd całkiem szeroka ścieżka w dół. Ale była radość! Bez namysłu pognaliśmy nią, by dosłownie za chwilę zatrzymać się na ścianie laso-krzaczorów. W naszej ocenie dalej potokiem, ani jego brzegiem iść się już nie dało. To był trudny moment, decyzja co dalej. Wiedzieliśmy tak 'pi razy drzwi’ gdzie jesteśmy, wiedzieliśmy co za nami, więc powrót tą samą drogą odrzuciliśmy. Zdecydowaliśmy zacząć podchodzić lasem pod górę, z azymutem lekko na lewo, bo takim sposobem powinniśmy dobić kiedyś do jednej ze ścieżek zaznaczonych na mapie. Pozostało ostatnie przeskoczenie potoku, którego nie dało się już zrobić suchą nogą. Nurt był tu wartki, więc trzymając się razem i czego się dało, w wodzie po kolana, przeszliśmy na prawy brzeg. I do góry. Las był gęsty, więc natychmiast zrobiło się ciemniej.

przeszkody były, ale wciąż jeszcze dało się iść...

Wspinając się po stromiźnie cały czas wypatrywaliśmy też miejsca na rozbicie namiotu, bo jednak pora była wieczorna. Łatwo nie było. Wiedzieliśmy, że gdziekolwiek nie dotrzemy dziś, jutro czeka nas przynajmniej pół dnia poza szlakiem, i to pod górę. I w takich trochę mrocznych myślach wpadliśmy na jedną z tych ścieżek z mapy. I wtedy mnie olśniło – przecież mogę złapać pozycję z zegarka! Blondynka!!! Zdjęłam współrzędne i zaczęłam nanosić je na mapę. Bingo! Wiedzieliśmy już, na której ścieżce jesteśmy:) Dla mnie była to duża ulga, bo nie znoszę 'nie wiedzieć’, lubię konkrety.Poszliśmy drogą w górę, potem zgodnie z tym co na mapie, chwilę w dół. Gdy już naprawdę zaczynało zmierzchać i zaczynał siąpić regularnie deszcz, osiągnęliśmy punkt, gdzie nasza droga się rozwidlała.. Rozbiliśmy więc namiot, wykręciliśmy co się dało z butów i położyliśmy spać. Noc trudna, bardzo nierówno, spać bez przebudzeń się nie dało. Deszcz padał całą noc, namiot (kupiony kiedyś przypadkiem) przeszedł więc próbę generalną i w taką pogodę;) W środku nocy puściła jedna z linek – wiecie jak w tym momencie stanęło serce? Że to zwierz jakiś dziki… Ale ufff, nadszedł kiedyś i ranek. W ogarniającej wszystko wilgoci przyrządziliśmy sobie tradycyjnie kawę, wszamaliśmy śniadanie i w wyczekanej przerwie w deszczu złożyliśmy obozowisko. Ubraliśmy ostatnie suche skarpety, włożyliśmy na nogi nasze przemoczone buty, ustaliliśmy trasę przejścia (ścieżka na mapie prowadziła prawie do czerwonego szlaku, który pokonywaliśmy dnia pierwszego) i ruszyliśmy w drogę. Z rozwidlenia wybraliśmy ścieżkę środkową. Doszliśmy nią do Połoniny Butyn, gdzie zniknęła oczywiście. Przecięliśmy łąkę w górę, gdzie pośród kosodrzewiny odnaleźliśmy inną ścieżkę. Niestety poszliśmy nią w lewo (bo ciągnęła wzwyż, chyba to jest wytłumaczenie tego błędu).

na przełaj przez Połoninę Butyn

Ścieżka prowadziła elegancko przez zarośla sosny górskiej, deszczyk padał, wiatr zawiewał… Chmury i mgiełki dzięki temu też były w ruchu, wiec co jakiś czas odsłaniał się kawałek widoku na deszczowy górski las. Osiągnęliśmy w końcu krawędź kosodrzewinowego wzniesienia i po prawej zobaczyliśmy grań. Wg planu z rana mieliśmy iść prawą stroną tego wypiętrzenia, a teraz byliśmy z lewej. No nic, trzeba było kontynuować jak jest;) Na początek czekało nas strome zejście w dół, potem przeskoczenie potoczku i wspinaczka na majaczący w chmurach grzbiet, na którym wedle całej logiki świata był nasz czerwony szlak i wierzchołek Rebry. Zejście bolało, przynajmniej mnie. Kolana wołały STOP! Głowa też.. Ciągła walka, żeby się nie przewrócić i nie polecieć w dół. I zrobiło się zimno. Bo przypominam, że w butach chlupot od wczoraj, ciągły lekko siąpiący deszczyk, mokra trawa i jagodziska, więc w sumie nogi w wodzie po samą dupę.. Ulga przy strumieniu, że to koniec tego okropnego zejścia. Uzupełniliśmy wodę i rozpoczęliśmy mozolne wdrapywanie się na górę. Najłagodniejszą z możliwych opcji. Trawa, jagodziska, kamienie, jałowce. Nierówno i pod górę. Deszczyk i wietrzyk. Pomimo wysiłku, ciepełka nie czułam. Nastrój zdeko napięty..

Z jednej strony wiesz (logika), że tam na górze będzie już szlak. Z drugiej – zmęczenie, zimno, przemoczenie >>> to wszystko dziwnie nielogiczne wątpliwości wprowadzało. Więc idziesz, wiesz, że dobrze idziesz, ale psychicznie nie jest dobrze. To był niezły sprawdzian dla naszej dwójki;) Byliśmy wcześniej na długim szlaku, ale nie w takim ekstremum! No i ja z moim twardym, ale ciężkim charakterem.. Był więc i śmiech i burza. I cisza po niej i słowa 'przepraszam’. I znów śmiech. I ulga na górze, gdy osiągnęliśmy w końcu nitkę szlaku.
I jak poprzedniego dnia pierwsze chmury złapały nas dopiero przy obozowisku nad jeziorkiem, tak tego dnia pełna kurtyna chmuro-mgły opadła na całe góry w chwili zdobycia szlaku. Widzieliśmy więc tylko trochę ścieżki przed nami i kolejno wyłaniające się słupki z mgły. Z lewej i z prawej w dolinach chmurne mleko:) I tak dotarliśmy nad Jeziorko Nesamowite, gdzie znów zaczęło się wypogadzać:) Kontynuując zejście żółtym szlakiem do Zaroślaka znów mogliśmy podziwiać piękno krajobrazu. Górna część szlaku tonęła w błocie, bądź wręcz płynęła – nam nie sprawiało to problemu, ale turyści o idący o suchych butach mocno się gimnastykowali. I szczerze mówiąc – nie wierzę, że doszli do jeziorka suchą stopą.. 

wszędobylskie rododendrony:)
Kosiv -ręcznie haftowana koszula

Do Zaroślaka dotarliśmy koło godziny 16-ej. Na tamtejszym wybiegu krupówkowym pożywiliśmy się serem krowio-owczym i kawencją:) Potem ciepły prysznic. I suche ciuchy z samochodu. Znacie to uczucie? 
Partyjka szachów (pssyt, przegrałam;)). Miał być jeszcze pingiel, ale jedyna piłeczka leżała już w koszu w częściach, a paletki zdarte były do gołej dechy. No nie dało się! Może i lepiej, bo też bym przegrała;) Na zewnątrz znów zaczęło padać, hmm, lać już nawet. Cudownie się zasypiało w suchym, równym łóżku przy akompaniamencie kapiącej wody i szumu lasu i potoków. Noc jednak szybko się skończyła, bo w planie było jeszcze zajrzeć do miasteczka Kosiv na co sobotni bazar WSZYSTKIEGO! Dosłownie wszystkiego!!! Znajdziecie tam i chińszczyznę i najlepsze rękodzieło. Cebulki kwiatów, owoce i warzywa z ogródka oraz sery z bacówek. Gwoździe, siekiery i podkaszarki;) Meble, wełniane kapciuchy i skarpety, biżuterię koralikową i puzderka na wszystkie przydasie. Domowe ciasto i tkaniny w belach;) I koszule. Te koszule!! Damskie, męskie i dziecięce:) Haftowane ręcznie lub maszynowo. Lub techniką łączoną. Towarów jest mnóstwo, więc wyszukanie perełek trochę zajmuje:) Przyszłościowo zamierzam małe co nieco przewieźć stamtąd do Szyszuni, trzymajcie kciuki za rozwój tego miejsca. I targu w Kosiv’ie i Szyszki w Wetlinie;).

 

Wpis ten jest trochę eksperymentalny. Bo w sumie to moja mała kronika wyjazdu, bardziej chyba dla własnej pamięci. Wiadomo, że działo się więcej, niż tu napisałam. Ale z drugiej strony rozpisałam się jak nie wiem co, i wiem, że nie każdy zdoła dotrzeć to tego miejsca. Poza tym nie wiem, jak ten artykuł będzie wyglądał na Waszych komputerach czy telefonach… moja obsługa strony w WordPress jest raczkująca i wiem, że sporo rzeczy tu się może rozjechać lub zniknąć czy po prostu nie wyświetlić. Z góry sorry za wszelkie bambuchy:) Ale stwierdziłam, że lepiej zrobić niż nie zrobić. A nóż komuś z Was ten wpis pomoże w samodzielnej wyprawie? Bądź zainspiruje do tego, żeby i Ukrainę zacząć eksplorować? Poniżej wklejam też dwa zdjęcia mapy, z którą szliśmy. Wydawnictwo Ruthenus. Wysyłka natychmiastowa. Postaram się mieć te mapy również w Szyszce. Na drugiej focie zaznaczyłam kolorami nasze przejścia – I dzień CZARNY, II dzień CZERWONY, III dzień ZIELONY.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *